Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
czwartek, 26 czerwca 2025 03:13

PUŁTUSK WIDZĘ. 1 Maja i Kościuszki

PUŁTUSK WIDZĘ. 1 Maja i Kościuszki
3maja
1 Maja
Ah, nie o święto robotnicze tu chodzi, lecz o ulicę, ważną, bo przelotową. Ludzie mojego pokolenia znali ją właśnie z nazwy, którą nosi felietonowy tytuł
Kiedy ulica otrzymała inne miano, właściwie do niego powróciła, 3 Maja, długo nie mogliśmy się do niej przyzwyczaić. Ba, nawet mieliśmy wrażenie, my dzieci lat pięćdziesiątych, że zostaliśmy... okradzeni, okradzeni z... nazwy ulicy.
A ów powojenny TRZECIAK nie przypominał tego przedwojennego, który – jak mi opowiadała pani Janina Turek – tętnił życiem, a ów tętent wprowadzali i TRZYNASTACY, i uczniacy, i sami pułtuszczanie.
Ja, z Mamą za rękę, schodziłam z Kościuszki 1 Maja dość często. Zazwyczaj chora, noga za nogą, wlokłam się do ośrodka zdrowia, który wówczas znajdował się w miejscu dzisiejszego PZU, koło PROKURATURY. To był chyba drewniany dom, przy którym na pewno rosły dwa drzewa – przy wejściu. I były to kasztany (no dobrze, kasztanowce), widzę ich kwiaty, białe wiechy... Wszystkie chorobździle mojego pokolenia znały ten ośrodek aż nazbyt dobrze.
Żeby osłodzić mi męki choroby - uciszyć ból gardła zainfekowanego wciąż powtarzającą się anginą ropną - Mama kupowała mi lizaki w sklepiku przy szpitalu, do którego schodziło się po drewnianych, mocno wychodzonych stopniach. W sklepiku były słoje pełne cukierków... Wejście do niego zwiastował dzwonek, jeszcze go słyszę. Zapamiętałam pierwszy lizak - był krwistoczerwony, w celofanie i na patyku. Bardzo mnie zadziwił. Szłam z nim do domu, ściskając w ręce. Ważniejszy był on niż jego tajemniczy - dla mnie - smak. Lizak. Czy dzięki niemu zapominałam wówczas o bólu gardła, nie pamiętam...
I tak szłyśmy sobie we dwie, ręka w rączkę, po prawej stronie ulicy 1 Maja, pod górkę. Do Kościuszki. Tuż przy stopach miałam cudze okna, właściwie takie okienne paski... Że to sutereny powiedziała mi Mama. Wiele domów przy 1 Maja było pokaleczonych wojną, przed sklepem z naftą, po lewej stronie ulicy, tłoczyli się ludzie... Wszystko na 1 Maja było smutne, tylko spacerniak był zielony. Albo biały, od śniegu...
Kolejnych lizaków (słodyczy?), nie pamiętam, może dlatego, że i do lekarza byłam prowadzana nie tak często, jak poprzednio - wycięto mi (to była rzeź) schorowane migdałki, w Warszawie, a do gardła zaglądali mi zagraniczni studenci/stażyści medycyny o skórze czarnej i żółtej. Robiłam w szpitalu za medyczne kuriozum – "piękne" zrosty, absolutnie nie dziecięce, a mocno dojrzałej kobiety!
Dziś nie mam zrostów, bo nie mam migdałów, nie ma tego warszawskiego szpitala, w którym połykałam surowe jajka, nie ma sklepiku przy szpitalu z miłą siwą panią, która sprzedawała lizaki. Nie ma tamtej ulicy – 1 Maja. A nade wszystko nie ma mojej Mamy.

Ulica Kościuszki
Jej portret dałam w swojej książce "W pułtuską sobotę". Piękny jak sama ulica. Piękna, bo nasza, naszego dzieciństwa. Długa jak wąż boa. I prosta jak strzała. Dla nas, kościuszkowców, zaczynała się od domu Wieśka Mańkowskiego (zginął tragicznie) i Ryśka Saliszewskiego (ten mieszkał w podwórku), zwanego Salcesonem. Po tej samej stronie mieszkała Basia Jakubowska, moja bliziutka koleżanka, w podwórku Leszek Parzuchowski, potem był ogród pani Czulińskiej, nawet dwóch pań, chyba sióstr, w którym rosły drzewa owocowe (cud – miód gruszki, śliwki, jabłka) i przepięknej urody kwiaty, że róże to oczywiste, ale jakie ostróżki! Pachniały, że nos się cieszył... I radowały oczy. No, w ogóle kobierzec kwiatowy. Owoce... Upalnego lata leżały gremialnie pod drzewami, popękane, ze słodkim miąższem na wierzchu... Śliwki, gruszki, jabłka... Za ogrodem był wysoki dom, w którym mieszkała Tereska Ryzińska i Zosia Ciszewska. Potem była nasza szkoła, "czwórka", a tuż za nią dom państwa Bocheńskich, czyli Isi i Krysi oraz jej siostry Maliny. Też miały ogród za domem i ciotkę polonistkę, panią Stanisławę Bochenkównę, która na nieznośnego Tadka Mroziewicza wciąż mówiła "Tadzik", a Tadzik, że on nie... DZIK. Wróćmy na lewą stronę naszej ulicy. Tuż przy pierwszym wygonie mieszkałam ja, drzwi we drzwi z nami mieszkał Bogdan Sadowski z rodzicami, przez ścianę zaś Mirek Janczak (zginął tragicznie) i jego siostry – Ewa, potem młodsza Madzia. Przez ścianę z państwem Janczakami mieszkali państwo Polewaczowie z synami - Stefanem i młodszym Waldkiem. W dużym domu pań Czulińskich mieszkała Ania Własiuk, jej starszy brat Jerzy i młodszy Rysio. Ania pięknie rysowała i malowała, a jej mama umiała robić bardzo smaczne pierogi z soczewicy... W tym domu, od podwórza, było wejście na strych, zawiadywała nim pani Malikowa. Strych był tajemniczy i wspaniały. Prowadziły do niego wąskie, ciasne, zakręcane schody – jeszcze mi się śnią. Za domem Czulińskich mieszkała Ela Sobieraj, sypała z Anią kwiatkami. Nasze ogródki sąsiadowały przez płot. Co tam nie rosło! Wszystko rosło! Także drzewo o smacznych jabłkach... I stały beczki pełne zielonej wody, omszałe. Dalsza Kościuszki to dom państwa Wojtczaków, gdzie mieszkała Tereska i Waldek, i Marek – grzeczni chłopcy. Koło ich domku przechodziłam do sklepu.
Po wodę chodziliśmy do kranu ulicznego przy kuźni panów Wiśniewskich. Kuźnia budziła ciekawość. Pachniała "smażonym" kopytem.
Latem Kościuszki szalała nad pobliską wodą, zimą na wygonie, a codziennie była świadkiem pogrzebowych spektakli... Jesienią podążały nią cygańskie wozy, kolorowe tabory, a co wtorek i piątek spać nie dawały żelazne wozy, żelaźniaki, które tłukły się po kocich łbach od wczesnego rana. Eh tam!

Podziel się
Oceń