Z Kazachstanu do Pułtuska
Ludmiła i Stanisław Lisowscy - nasi rodacy z z Kazachstanu - przyjechali do pułtuskiego Domu Polonii 20 grudnia 2016 roku, tuż przed Bożym Narodzeniem. I zostali. Pracują tu czekając na mieszkanie w budynku po starostwie. Pułtusk stał się ich domem, wciąż powtarzają, jak życzliwie zostali przyjęci przez dyrektora Domu Polonii Michała Kisiela i miejscowych. Nie spodziewali się tak serdecznego przyjęcia
- 28.12.2017 09:33
Ludmiła i Stanisław Lisowscy - nasi rodacy z z Kazachstanu - przyjechali do pułtuskiego Domu Polonii 20 grudnia 2016 roku, tuż przed Bożym Narodzeniem. I zostali. Pracują tu czekając na mieszkanie w budynku po starostwie. Pułtusk stał się ich domem, wciąż powtarzają, jak życzliwie zostali przyjęci przez dyrektora Domu Polonii Michała Kisiela i miejscowych. Nie spodziewali się tak serdecznego przyjęcia
Pierwszą przymiarkę do powrotu do Ojczyzny zrobili w 1997 roku. Złożyli dokumenty, ale nie było żadnego odzewu. Udało się dopiero rok temu. Za drugim razem czekali jedynie półtora roku. Zapytałam, jakie były ich pierwsze Święta po przyjeździe do Pułtuska. Podjęli przecież bardzo ważną życiową decyzję, opuścili swój dom, zostawili tam rodzinę i wyruszyli w nieznane, nie wiedząc do końca, jakie życie ich tu czeka.
Ludmiła przyznaje, że wtedy o tym tak nie myślała. Wszystko działo się bardzo szybko.Na początku była oszołomiona tym wszystkim co się działo, zmęczona podróżą, nie miała czasu zastanawiać się nad tym, co będzie dalej. W Kazachstanie musieli szybko sprzedać dom, zostawili wszystkie sprzęty.
Ich pierwsze wspomnienie z wigilii w Polsce? Do końca życia zapamiętają przepięknie udekorowany, przykryty białym obrusem świąteczny stół, do którego kilka dni po przyjeździe zasiedli w Domu Polonii. I jeszcze dobrą, życzliwą twarz dyrektora Michała Kisiela, który jak to mówi Ludmiła, był jak dobry ojciec chcący przytulić do siebie dzieci. To bardzo wzruszające dla opowiadających i dla mnie słuchającej wspomnienie.
Wigilijne i świąteczne potrawy w Polsce miały trochę inny smak niż te przygotowywane na ich Święta w Kazachstanie. Mąż Ludmiły Stanisław podpowiada jej właściwie słowo, że były bardziej lekkie, mniej tłuste, choć tam też przygotowywali na wigilię postne potrawy i również 12.
Opowiadając o kazachstańskich wigiliach, Ludmiła najpierw wspomina te przygotowywane przez jej mamę, która urodziła się w Kazachstanie w 1941 roku. Dziadkowie Ludmiły zostali tu zesłani w 1936 roku. Przywieźli ze sobą tylko żarna do mielenia zboża, brony, ubrania i trochę ziarna na wiosenne zasiewy. Zamieszkali tam, gdzie wcześniej mieszkali Kazachy, których przesiedlono na drugą stronę rzeki. Ta rzeka była dla dziadków Ludmiły bardzo ważna, bo mogli przynajmniej pożywiać się złowionymi tam rybami. Osiedlili się w własnoręcznie wykopanej i obłożonej tatarakiem w ziemiance, jak inni Polacy których tu przywieziono. Tak przezimowali, a przecież zimy w Kazachstanie bywają bardzo mroźne.
Pierwsza Wigilia dziadków Ludmiły na zesłaniu była bardzo skromna. Mieli ze sobą tylko trochę pszenicy na wiosenne zasiewy, więc babcia sprzedała sukienkę za zboże od Kazachów, żeby zrobić kutię, którą dzielili się z sąsiadami. Opłatka nie było, zastąpiły go chlebowe placki upieczone w piecu. Poza tym, jedynym wigilijnym daniem, oprócz kutii posłodzonej wywarem z wysuszonego korzenia, była ryba.
Mama Ludmiły opowiadała, że gdy potem mieli już swoje warzywa, gotowała powidła z buraka albo marchewki, bo cukru nie było. Miała ciężkie życie od dzieciństwa. Będąc małą dziewczynką, nigdy nie była najedzona. Gdy miała osiem lat, zmarła jej matka, babcia Ludmiły, a ojciec był chory i nie mógł pracować. Pracowało tylko starsze rodzeństwo - brat i siostra.
Mimo przeciwności i bardzo trudnego życia, w wigilię rodzina zawsze czekała na pierwszą gwiazdkę, tak jak się czeka we wszystkich polskich domach. Był opłatek ułożony na sianku, przywożony do wioski w tajemnicy, ryba w galarecie, kutia. Zapalali świece, modlili się. Na stole nie zabrakło talerza dla niespodziewanego gościa, głodnego wędrowca, zgodnie z polską tradycją.
Teraz kilka słów o bardziej współczesnych wigiliach w Kazachstanie, gdy Stanisław i Ludmiła założyli już swoją rodzinę. Mieszkali w sąsiednich wsiach, oddzielonych od siebie o 5 kilometrów, więc polska tradycja zawsze była w ich domach i oni świętowali Boże Narodzenie po polsku. Pewne przeszkody się pojawiały, np. dlatego, że nie było wolnego na Święta i trzeba było się starać, by spędzić przynajmniej część tych dni w domu, z rodziną. Kościół w rodzinnej wiosce Ludmiły ludzie pobudowali sami, a jej babcia nazwała go Kościołem Matki Boskiej Częstochowskiej, wspominając swoje pielgrzymki do Częstochowy, w czasie gdy odwiedzała mieszkającego w Polsce brata. W tym kościele, daleko od Ojczyzny, modliły się i kolędowały kolejne pokolenia wyrwanych z niej siłą naszych rodaków. W 1993 roku przyjechał do nich młody polski ksiądz. Zmieniali się pracodawcy i jeśli któryś był Polakiem, dawał ludziom wolne na Święta. Obowiązkową wigilijną potrawą, obok tych tradycyjnych trafiających na nasze stoły, była u Lisowskich kutia z pszenicy suszonej na piecu, gotowanej kilka godzin, z dodatkiem maku i bakalii. Rosjanie dla odmiany 7 stycznia robią kutię z ryżu. Stanisław dodaje, że wigilijnym zwyczajem było też sute karmienie zwierząt gospodarskich. Opłatka im nie dawali, bo nie mieli go nigdy za dużo, najwyżej jeden na rodzinę.
Teraz Lisowcy są w Polsce, w Pułtusku. Tu na nowo budują swoje życie i widać że jest im dobrze, nie żałują swojej decyzji. Ludmiła tęskni tylko za mamą, bo jest z nią bardzo blisko związana, bardziej niż z siostrami. Starych drzew się jednak nie przesadza, jak to u nas mówią...
W Domu Polonii będą świętować wcześniej, a potem pojadą do syna, który razem z rodziną mieszka w Warszawie. Drugi syn został w Kazachstanie i zasiądzie do wigilijnego stołu u babci - mamy Ludmiły, razem z resztą rodziny, która tam została. Młodzi myślą jednak, by przyjechać do Polski, dołączyć do rodziców, bo wnuki tęsknią za dziadkami.
zdjęcie: Ludmiła i Stanisław na spotkaniu opłatkowym Stowarzyszenia Wspólnota Polska w Domu Polonii