Z Marią Kozon - o pułtuskiej CEPELII- rozmawia Grażyna Maria Dzierżanowska
Pani Mario, myślę, że Pani kocha stare przedmioty i ma do nich sentymentalny stosunek i...
... i powiem szczerze, że sobie trochę zagraciłam... życie, dom i otoczenie. Tak się składa, że nie potrafię nic wyrzucić. Mam kolekcję kartek pocztowych z odległych lat, widokówki, przedmioty... Moja mama miała liczne rodzeństwo (pochodzę spod Krakowa), a jej najstarszy brat mieszkał w Krakowie. Ożenił się z ciekawą osóbką, z Czeszką, wuj był przedwojennym taksówkarzem, brał udział w przewożeniu ludzi na Węgry, skąd słał do swojej żony liczne kartki.
Są więc kartki...
Syn mojej koleżanki, Grażynki Prewęckiej – Gucwy, pracuje w tworzącym się Muzeum Historii, gdzie była prowadzona akcja pozyskiwania zbiorów muzealnych. To jemu oddałam swoje pocztówki, których, przyznam, trochę mi było żal, bo nie lubię się z niczym rozstawać. Ale sobie uzmysłowiłam, że kiedyś to wszystko może znaleźć się... na śmietniku i skoro coś może się przydać, że może być w jakiś tam sposób pokazane, to warto to poświęcić. I oddałam. Dostałam podziękowanie i dyplom podpisany przez dyrektora Muzeum Historii Polski, pana Roberta Kobro. Moje eksponaty, pocztówki i fotografie, były na wystawie
Małe wielkie historie
w Kordegardzie i tak też moje przedwojenne pocztówki znalazły się w muzealnym kalendarzu ściennym (pięknym, pisaliśmy o nim w jednym z numerów TP – gmd).
Coś Pani jeszcze "wysłała" z domu?
Tak, krosna cepeliowskie, do domu kultury. Miałam nadzieję, że będzie tam pracownia tkacka, która nie powstała, prawdę mówić, i z mojej winy – odczuwam ciągły brak czasu, mimo że jestem na emeryturze.
Te krosna, Pani umie je – tak to ujmę – doskonale obsługiwać.
Tak! Przyjechałam do Pułtuska do pracy w szkole zawodowej, która mieściła się przy Kościuszki. To był rok `69. Pracowałam w niej jako nauczycielka do 1975 roku, następnie wyprowadziliśmy się na pięć lat, i w `80 roku znowu tu wróciliśmy. Wówczas to zaczęłam pracować w Cepelii i równocześnie w szkole zawodowej. Cepelia mieściła się na Wojska Polskiego 52.
Ta nasza pułtuska zawodówka... Praca w niej dawała Pani satysfakcję?
Taaak!!! Powiem szczerze, że to były takie najładniejsze, najciekawsze moje lata. Mówię o tych pierwszych pięciu latach. Wtedy była jakaś zupełnie inna młodzież...
Zdolna młodzież... W pułtuskich domach są jeszcze gobeliny tkane przez Pani uczniów.
Też mam kilka, małych, śmiesznych... A w ogóle mam ciekawe zbiory prac, rysunków, na podstawie których tkaliśmy gobeliny. Pochodzą z lat 70.
To mówi Pani, że młodzież garnęła się do tkactwa... Coś w tym tkactwie jest!
Jest coś fajnego. Mit Penelopy, czekającej na męża, tkającej przez lata, przewijał się i przez moje życie.
Pięknie to Pani ujęła. A tkaniem można zająć ręce i szlachetnie myśleć, myśleć...
Tak i słuchać muzyki, radia, którego jestem maniaczką. I pracować nad czymś swoim, autorskim, nad własnym projektem.
Skąd pozyskiwaliście materiał? O wełnę nie było trudno w tamtych czasach?
Nie, to była bawełna i był len. Nawiasem mówiąc, bawełnę mam do dzisiaj. Bawełna ma to do siebie, że nie traci z czasem barwy. A w Cepelii mieliśmy również farbiarnię. Ponadto ta przędza, która była wykorzystywana w Cepelii, musiała być zabezpieczona przed molami – specjalnym preparatem, mitin się nazywał. Mieliśmy trzy krosna mechaniczne, ale większość to były krosna gobelinowe, ręczne, trochę wyższe od biurka. Te, na których można było tkać chodniczki, czy płócienne tkaniny, były wielkości trzech biurek.
Dziewczęta tkały według projektów, czyich?
Tkanie i projektowanie to była całość – od prostych rzeczy do trudniejszych. Przyswajały różne wiadomości.
W szkole poznała Pani naszą nieodżałowaną Milkę Czarnecką.
Emilka była moją uczennicą, ja przyszłam do szkoły jako niespełna dziewiętnastoletnia nauczycielka tuż po pięcioletniej szkole średniej- to był Zespół Szkół Tkackich w Zakopanem im. Heleny Modrzejewskiej. Tam spotkałem bardzo ciekawą osobę, panią Marię Bujak, dyrektorkę szkoły. Byłam dość dobrą uczennicą... Tej szkoły już nie ma, ale jeszcze w 2003 roku byłam na obchodach 120-lecia szkoły.
Wracamy do Pułtuska, na Kościuszki... Uczy Pani Emilię.
Emilka się wyróżniała, ja się nawet dziwiłam, dlaczego ona jest w szkole zawodowej. Na pewno miała talent. Potem została instruktorką warsztatów. Skończyła ogólniak, poszła na studia.
Ze szkoły zawodowej przechodzi Pani do Cepelii, która wówczas była w rozkwicie.
Tak, ale wtedy jeszcze Cepelia nie miała tkactwa gobelinów. Ja tę tkalnię gobelinów jakbym założyła, oczywiście nie sama. Do roku `92 – do końca istnienia Cepelii – to tkactwo było. O, proszę spojrzeć, tu mam na zdjęciu piękny wzór, taki związany z Pułtuskiem – ptactwo nad wodą. To dzikie kaczki nad szuwarami. Ten gobelin, moich rąk, jest w Ameryce.
Piękny! A pani najpiękniejszy gobelin?
Tu mam taki (patrzymy na zdjęcie). Też znajduje się w Ameryce. To mlecze, łączka, szarość i błękit...
Mieliście sklep firmowy, który to jeszcze mamy, my pułtuszczanie, w pamięci, i w którym sprzedawane były cepeliowskie cuda.
No nie tylko w tym sklepie, myśmy wiele rzeczy wysyłali na eksport. Tkaczek w naszej Cepelii było sporo, około pięćdziesięciu.
Mężczyźni?
Byli, ale nie tkali, dużo z nich pracowało w dziale ceramiki. Było jeszcze krawiectwo – rekonstrukcja stroju ludowego, szyto elementy do stroju kurpiowskiego.
Pamiętam, że i pani Izabela Sosnowicz, bardzo uzdolniona, pracowała w dziale ceramiki.
Tak, pani Sosnowicz sprawowała nadzór artystyczny w ceramice, choć ona była taka wszechstronna i zdarzyło się jej opracować kilka wzorów na sumaki i to takich, które były bardzo popularne. Bo gobeliny projektowali artyści plastycy z Warszawy, z centralnego związku Cepelii, wszystkie wzory musiały być zatwierdzane. Pani Sosnowicz prężnie działała, podziwiam ją, że wszędzie potrafi zaznaczyć swój talent.
Rzeźbiarstwo?
Tylko w postaci skupu, np. ptaszki, świątki. Pierwowzory były jakby wzorcownią i ta wzorcownia w całości została gdzieś przekazana. Próbowałam do tego dotrzeć, kiedy w 2011 roku robiłyśmy z córką wspomnieniową wystawę.
Och, doskonale ją pamiętam, piękne dzieło.
Córka więcej włożyła pracy w tę wystawę i więcej była nią zainteresowana. Ta wystawa to była jej praca z muzealnictwa na UW.
Kto był szefem Cepelii za Pani obecności w tym zakładzie?
Pan Mieczysław Waleśkiewicz. W sklepie firmowym Cepelii pracowała żona pana Mieczysława.
Szkoda, że to się wszystko rozpadło.
Nasza Cepelia była do utrzymania – sporo czynników złożyło się na jej rozpad.
To wówczas zaczęła Pani prace w Obrytem.
Najpierw założyłam własną działalność – tkałam gobeliny. Ale trudno było się utrzymać – tkanie takiego gobelinu to nie jest chwila, troszkę czasu się schodzi. Nadarzyła się praca w DPS-ie, gdzie prowadziłam warsztaty terapii zajęciowej, stamtąd też przeszłam na emeryturę.
Zajęcia tam na pewno potrzebne, ale to praca nie na Pani talent, szkoda go było.
Kiedy już zaczęłam organizować tam pracę, dostałam propozycję odtworzenia tkalni gobelinów w budynku po byłej Cepelii. Napisałam nawet projekt wstępny, ale jakoś to wszystko umarło śmiercią naturalną. A teraz w dawnym budynku Cepelii okna zabite...
Pani Mario, jeszcze jedno – co jest w gobelinach, w sumakach, że tak je lubimy? Że chcemy się nimi otaczać.
To odwieczna sztuka, która funkcjonuje razem z człowiekiem. Ociepla wnętrze, dekoruje ściany...
I cieszy oczy.


