Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 7 lipca 2025 18:04

WCIĄŻ JESZCZE DAJEMY RADĘ

Lubię zaglądać na Pułtusk na starych fotografiach, zresztą już to głosiłam. Tamże mamy Wspomnienia z mojego dzieciństwa, 12 części. Tekst (nie własnego pióra, ale czyjejś złotej stalówki) podał pan Marek Bluszko
WCIĄŻ JESZCZE DAJEMY RADĘ
dzieciak
Odmalowane tam – kubek w kubek – dzieciństwo (koniecznie z epitetem PIĘKNE) tych urodzonych w latach 40-50-60. Zainspirowana WSPOMNIENIAMI, sięgnąwszy do czasów, kiedy byłam GRAŻUSIĄ, a obok mnie byli, jak groszek przy marchewce: mamusia, tatuś, babcia i młodsza siostra (brat urodził się dużo później). Nie powiem, że będę odkrywcza w kreśleniu mojego (i moich kolegów i koleżanek) dzieciństwa. Takie samo miały dzieci z RYNKU, z POPŁAW, czy NASIELSKIEJ, czy z KOSZAR. Byliśmy tacy sami, tylko okoliczności przyrody mieliśmy inne. Ja Kościuszki, potem Warszawską. Ulice końca i początku naszego wspólnego miasteczka.
Pooglądajmy to nasze dzieciństwo przez wielką lupę wspomnień. Co TYGRYSKI lubiły najbardziej? Zabawy. Do zabaw niepotrzebne były... zabawki. I niepotrzebny był DOM, mieszkanie. Zabawy toczyły się na powietrzu. Do domu przychodziło się wypoczywać – po nich, bywało, że ciemnym wieczorem. I po głośnych nawoływaniach mam i babć.
Zabawy...
Kiedy bawiłyśmy się w PANIE, wystarczały liście łopianu, czyli parasolki, i zielone jabłka włożone w buciki pod pięty – to były szpilki, buty na wysokim obcasie. Korale robiłyśmy z jarzębiny, kolczyki choćby z wiśni. Bywałyśmy nawet w ciąży – co było widoczne po wydętym brzuchu. Wystarczyło pod sukieneczkę włożyć liście i odpowiednio je uformować. Lub chusteczkę z głowy. Mąż? Na niego wiecznie się czekało z obiadem w "kuchni" pod rozłożystym pomidorem – wciąż był w pracy. PANIE sobie rozmawiały: "Mój jeszcze w pracy" i "Pani, a mój to pewnie poszedł na wódkę, łajza jedna".
Zabawa w PANIE to była zabawa wyreżyserowana. Ale były i spontaniczne – te choćby po ulewnym deszczu. Wtedy to nieskanalizowaną ulicą Kościuszki płynęła wzburzona, szara, spieniona woda. Niosła śmieci brukowanej jezdni, najczęściej rozpuszczone końskie PĄCZKI, pełne przeżutej sieczki. Deszcz jeszcze gubił ostatnie krople, gdy wybiegaliśmy z domów, na bosaka. Często towarzyszyła nam tęcza, kontrastująca kolorami z szarością wzburzonych wód. Przód sukienki, zebrany w węzeł, trzymałyśmy w jednej ręce, tak chroniąc go przed zamoczeniem, drugą wymachiwałyśmy z radością. Galopowałyśmy, jak młode źrebaki, dobrze nam znane z pierwszego wygonu, z przemarszu bydła i ptactwa.
Nasze zabawy były związane z porami roku, ogólnie rzecz biorąc – lato to były kąpiele w Narwi, wypady do lasu, ale tych zażywaliśmy na Warszawskiej, zima to zabawy na śniegu, u nas, na Kościuszki, na wygonach. Sanki i łyżwy na kanałku. Na łyżwach raczej posuwali chłopcy, którzy też gonili z pogrzebaczem za żelaznym kółkiem, za fajerką. Oni mieli swoje zabawy, my, dziewczęta, swoje.
Higiena...
Z nią byliśmy na bakier. Jedliśmy niemyte owoce, prosto z drzewa i niemyte ogórki, prosto z ogródka. No i marchewkę, prosto z ziemi, wytartą o trawę lub umytą w omszałej beczce z wodą do podlewania działek. Piliśmy wodę prosto z kranu, nie zważając na to, czy po czerwonych porzeczkach, czy po śliwkach lubaszkach. Jeśli żołądek nie wytrzymał, biegaliśmy do podwórkowej ubikacji, po prostu sracza, w którym betonowa posadzka była zawsze wilgotna, a w powietrzu unosił się smród moczu i fekaliów. Po posadzce pełzały białe, ohydne robaki z mnóstwem małych nóżek. Na gwoździu wisiały podarte gazety. Albo nie wisiały. Najczęściej jednak załatwialiśmy się na kucankę. Ot, przykucnięcie za krzaczkiem i już. Liści do podtarcia było wiele.
O wszelkich skaleczeniach, najczęściej szkłem, obtarciach skóry i przebitych kolczastym drutem piętach, próbowaliśmy ... nie pamiętać. Jeśli pięta była zaczerwieniona i bolała, ba, rwała, mamy ordynowały moczenie stopy w gorącej wodzie z mydłem.
Uświadamianie seksualne...
W tym temacie byliśmy zupełnie zieloni. Seks - temat tabu - ani w szkole, ani w domu... Sza. O seksie wiedzieliśmy tyle, ile usłyszeliśmy od koleżanek i kolegów – najczęściej były to wiadomości wyssane z brudnego palca. Menstruacja przyprawiała nas, dziewczęta, o zawrót głowy, wprowadzała w przerażenie. Ciąża? Poród? Zachodziliśmy w głowę, którędy dziecko wychodzi na świat, ale wiedzieliśmy, że króliki robią TO bardzo bardzo szybko, migiem, siedząc jeden na drugim. Ale... Nadstawiając uszy podczas rozmów mam z sąsiadkami, z łatwością dowiadywałyśmy się, że X czy Y była na skrobance i już dziecka mieć nie będzie.
Nauka...
Pojęć: dysleksja czy dysgrafia nie znali nawet nauczyciele. Kto robił błędy ortograficzne, po prostu był nazywany leniem, obibokiem i nieukiem. Lekcje odrabialiśmy sami, bez nadzoru rodziców, nikt nie sprawdzał nam zeszytów i prac domowych. Kto przynosił ze szkoły dwóje, mógł się liczyć z przeciągnięciem ścierką przez plecy. Nasi nauczyciele to byli ludzie po przejściach, tych najgorszych, wojennych, obozowych. Przepełnieni lękiem wojny i okupacyjnej nocy... Nie cackali się z nami, dla niektórych byliśmy głupkami, durniami i chuliganerią spod ciemnej gwiazdy. Nie głaskali nas po głowach, a często kopali w dupę i lali po łbach, i nie mówili, że się cieszą z naszych osiągnięć, jeśli w ogóle się zdarzyły.
Że wyrośliśmy na LUDZI? Owszem. Że z rozrzewnieniem wspominamy nasze młode lata? Owszem, ale w skrytości ducha porównujemy je z dzieciństwem naszych dzieci i wnuków... Wciąż nie mówimy o swoich traumach, na bezsenność zażywamy środki na sen, wybudzani złymi snami, przeganiamy je wrzaskiem, a na nierówne bicie serca pijemy melisę.
Ale co tam, wciąż jeszcze dajemy radę!

Podziel się
Oceń